O zrobieniu tatuażu myślałem dobre 25 lat. W zasadzie jak tylko zobaczyłem dziary u Henrego Rollinsa to już widziałem, że chcę mieć takie. Przez te lata jednak zawsze było coś ważniejszego. Wymyślałem sobie wymówki – a bo to drogie, a bo to na całe życie, martwiło mnie jak będę oceniany w pracy przez taką dziarę itp, itd.
W między czasie jednak doszedłem do takiego etapu w życiu, w którym mogę sobie na to pozwolić. Mam swoję firmę i nie odpowiadam przed nikim. Moja branża pełna jest wydziaranych ludzi. Poza tym technologia przez 25 lat mocno się rozwinęła i dziś tatuaż też już można usunąć laserowo. Nie jest to przyjemny i tani proces, ale jest możliwy.
Ponadto po trzydziestce, kiedy “pochowałem” już kilkoro swoich rówieśników, którzy przedwcześnie odeszli, zaczęły pojawiać się u mnie natrętne myśli, że na łożu śmierci żałuje się głównie rzeczy, których chciało się zrobić, ale nie zrobiło.
I tak skutecznie działam od tego mojego “wieku jezusowego” by systematycznie odhaczać rzeczy z mojej “bucket list”
Robię gry zawodowo, ćwiczę capoeira, mam wspaniałą partnerkę życiową, byłem w Brazylii i osiągnałem wiele innych rzeczy, które jeszcze 10 lat temu w głowie mi się by nie mieściło, że byłbym w stanie osiągąć.
Przyszła więc kolej na “side quests” – czyli właśnie między innymi na tatuaż.
Pierwotnie chciałem zrobić tatuaż orixa Ogum w Brazylii (pisałem o tym na blogu), ale dobrze, że mi to lokalna dziewczyna z rodziny wyznającej Umbanda wyperswadowała. Parę osób zrobilo sobie kliszowe pamiątki typu berimbau. Faktycznie mogłem tak zrobić, ale to jeszcze nie był ten czas.
Każdy ma swój moment i do takiej decyzji nie ma sensu się zmuszać ani sugerować się presją otoczenia. Poza tym trzeba zaznaczyć jedną rzecz – tatuaż nie jest rzeczą konieczną do życia. NIE ZROBIENIE sobie tatuażu jest OK.
Finalnie jednak też zrobiłem sobie tatuaż z symbolem religijnym co też może się niektórym nie zgrywać – jestem ateistą a wytatuaowałem sobie dwa symbole bożków z wierzeń afrobrazylijskich. Dlaczego taki wzór – o tym później.
Ok czyli moją motywację już znacie.
Kiedy już zdecydowałem, że rok 2023 będzie rokiem w którym zrobię sobie tatuaż to pojechałem wraz z moją Justyną na Warszawski Konwent Tatuażu. W międzyczasie zaczałem robić research na YT o całej scenie. Polecam wszystkim kanał OSOM , gdzie mogłem znaleźć wiele cennych wskazówek na temat procesu tatuowania i samej subkultury ludzi z tatuażami. Na konwencie spędziliśmy kilka godzin, ale głównym naszym założeniem było zobaczyć robienie tatuażu w praktyce oraz wybrać styl jaki nam pasuje. Bardzo polecam by taki konwent obejrzeć bo to też zweryfikuje wasze pojęcie o temacie i może wpłynąć na zrobienie lub nie zrobienie tatuażu.
Do konwentu podszedłem mocno metologicznie – miałem misję – wybrać salon i tatuażystę. Kto mnie zna to wie, że jak jestem w trybie “misja” to jestem ultra skupiony i nie pogadasz ze mną o niczym innym. W 2h zebrałem ponad 100 wizytówek z różnych studios i różnych artystów. Po powrocie do domu spędziłem prawie 2h sortując artystów na kilka kategorii – czy z Warszawy czy nie i czy mi się podoba styl. Szukałem też głównie uznanych salonów z różnymi artystami i różnymi stylami tak by też, jeżeli moja Justyna zdecyduje się na tatuaż, nieco przetrzeć jej drogę.
Wybór padł na Azazel Warszawa, który ma kilka placówek w stolicy i bardzo szerokie spektrum różnych artystów o różnych stylach. Chciałem by tatuaż był specjalny i wyróżniający się.
Mój wybór padł na styl, który posiada nieregularną kreskę, wygląda nieco na robiony ołówkiem i z kreską sugerującą, że artysta szuka formy. Takie prace posiadała Jagoda pracująca w salonie Azazel Praga.
I jak to bywa ze mną – postanowiłem napisać maila do niej szybciej niż zaczeła działać logika i racjonalność – reguła 5 sekund.
Poszły konie po betonie. Robię tatuaż.
Wysłałem tego maila zaczepnego z pierwszym pomysłem w lipcu… i cisza. Dostałem automatyczną zwrotkę, ale tak dobry miesiąc nikt do mnie nie napisał. No to sobie pomyślałem – ok super, zrobiłem co mogłem, to był głupi pomysł z tatuażem. Elo i nara. Zapominamy o temacie.
Wtem.
Po około miesiącu dostaje odpowiedź od Jagody.
Pierwszy mój pomysł zakładał naiwnie, że da się zaprojektować duży wzór, podzielić go na moduły i na pierwszej sesji zrobić “coś małego” a potem to rozwijać. Zaproponowałem rękaw / pasek z wszystkimi symbolami orixas z Candomble. Nie chciałem konkretnego “mojego” orixa bo takowego nie mam jako osoba niepraktykująca Umbanda, ale sybolika afrobrazylijska mi się podoba i też po części używana jest w Capoeira.
Jagoda mi napisała dość konkretnie, że ona się w takie rzeczy nie bawi i albo robię jeden konkretny element albo od razu duży projekt.
I dobrze wyszło bo ja w międzyczasie też wyklarowałem sobie pomysł i ograniczyłem do dwóch symboli powiązanych ze sobą Orixas – Xango, sybol sprawiedliwości i walki o nią oraz Egunita – bogini ognia, oczyszczenia i pasji, która wspiera zdeterminowanych. Egunita i Xango to taki troszkę Ying i Yang, ale zjednoczony w wspólnym celu. Oboje są motywowani przez silne emocje, ale ogień Xango rozpala i daje ciepło a ogień Egunita konsumuje i oczyszcza. Tak jest przynajmniej w tej historii i wersji wierzeń, które ja poznałem – a jest ich dość dużo wariacji, tak samo jak odmian Candomble.
Jagoda zaproponowała rozmiar na całą wysokość przedramienia od nadgarstka do łokcia, z tego względu, że sama czara i topór mają dość dużo szczegółów i lepiej będzie je ułożyć w czytelną kompozycję. Ja przystałem na to ochoczo i wpłaciłem zaliczkę. Pierwszy termin miałem wyznaczony na 18 października, czyli de facto za 3 miesiące od toczącej się właśnie wymiany mailowej.
TRZY MIESIĄCE! O BOSZ DLACZEGO TAK DŁUGO MUSZĘ CZEKAĆ JA TERAZ CHCE JUŻ I NATYCHMIAST.
Tak sobie pomyślałem, ale kurde tak się nie da. Jagoda ma swoją renomę. Do niej są kolejki i to bardzo długie. Jak się dopytałem u znajomych to wcale nie jest dziwne bo u niektórych światowej sławy artystów czeka się np rok a są też takie jednostki, które nie pozwalają sobie modyfikować ich wizji tatuażu. Idziesz w ciemno do takiego gwiazdora i stajesz się chodzącym dziełem sztuki.
Niestety kilka dni przed 18 października rozchorowałem się. Termin przepadł. Zaliczka przepadła. Mogłem sie wycofać. Nie zrobiłem tego. Jagoda wyznaczyła mi kolejny termin na listopad. Znowu zapłaciłem zaliczkę i czekałem na listopad. W listopadzie tym razem Jagoda się rozchorowała… i znowu miałem doskonały powód by się wycofać, zrezygnować, zawinąć ogon i uciec w rejony normików bez tatuaży :)
Nie zrobiłem tego i cierpliwie czekałem aż Jagoda wyzdrowieje. Ostatecznie padło na 4 stycznia czyli na dniu poprzedzającym dzień tego wpisu. Możecie więc być więc pewni, że moje emocje po sesji tatuażu są świeże i jeszcze całkiem żywe.
Po drodze podesłałem jeszcze Jagodzie refki innego brazylijskiego tatuatora Robson Carvalho, który ma podobny, kolorowy i nieregularny styl, ale też mocno inspirowany elementami afrobrazylijskimi.
Jagoda jednak słusznie mi wyperswadowała pójście tą drogą, gdyż takie prace mogą wyglądać po czasie dość słabo – cienkie linie mają to do siebie, że po czasie rozpływają się i stają się grubsze lub nawet znikają kompletnie, co może po latach źle wyglądać. Poza tym takie postacie to nie temat na jedną sesję.
Z maila wynikało, że miałem przyjść na 9 rano. Sesja miała trwać cały dzień, co też martwiło mnie ze względu na Tulkę, którą się opiekujemy. Ustaliłem z żoną, że oboje wstaniemy wcześniej rano (co jestzawsze traumą dla nas – nie jesteśmy rannymi ptaszkami). Wyjdziemy na spacer z młodą rano i jeżeli mi sesja się przedłuży to żona wyjedzie z pieskiem zaraz po powrocie z pracy. Bałem się mocno, że Tulka zaprotestuje rano, co jej się zdarza kiedy jest deszczowa pogoda. Jest deszcz to ona nie idzie i koniec. Gdyby tak się stało ‚to pojawiłby się problem około 12–14 bo wtedy Tulka już nie dałaby rady i mogłaby nastąpić awaria układu wydalniczego :) Na szczęście rano deszcze nie padał i udało mi się pochodzić z pieskiem dostatecznie długo tak by wytrzymał do godziny 16–17 a wtedy mogłaby już przejąć Tulkę moja Justyna.
W drodze na tatuaż zrobiłem zakupy z słodyczy i słodkich napojów. W poradnikach co wziąć na sesję wymieniano właśnie słodkie rzeczy jako coś kluczowego w sesjach bo podczas samego procesu podobno to obniża ból. Polecano też wziać wygodne ciuchy, coś do słuchania / oglądania / czytania tak by zająć głowę i dobrze spędzić czas.
Na miejscu byłem o czasie. Widziałem, że Jagoda jest już w pracowni, ale dopiero po około godzinie podeszła do mnie z pierwszym szkicem projektu. Projekt tworzyła na miejscu i tuż przed sesją. Wcześniej nie wiedziałem jak tatuaż będzie dokładnie wyglądać. Spytała się czy mam jakieś uwagi. Zdziwiła się, że nie miałem. Fakt był taki, że od razu mi się szkic spodobał i to co finalnie mam na przedramieniu nieznacznie jedynie różni się od wstępnego szkicu. Jagoda następnie poświęciła kolejną godzinę na finalizację szkicu i dodaniu kolorów po czym znowu przyszła do mnie spytać się o feedback. Kolejny raz uwag nie miałem.
Zaczeła więc przygotowywać kalkę, którą potem odbiła na mojej ręce tak by zobaczyć jak się układają na niej linie konturu. W tym etapie wyszło, że trzeba nieco poprawić linie i kompozycję by tatuaż wyglądał dobrze na mojej ręce. Jagoda zmyła mi kalkę, wprowadziła zmiany i na nowo odbiła kontur na moim przedramieniu. Teraz było już ok, co też potwierdziła inna obecna w salonia tatużystka. Artystki nawzajem się feedbackują ze swoimi wzorami.
Kiedy kalkomania konturu dobrze już się przyjęła, Jagoda przygotowała miejsce do sesji, ja się usadowiłem na łóżku. Miejsce do leżenia nie jest wygodne dla osób moich rozmiarów. Bardzo przydały się klapki bo nie wyobrażam sobie leżeć na takim łóżku przez 6h w zimowych butach. Poduszkę dostałem, ale też można przynieść swoją. Plecak miałem położony za głową w odległości ręki, więc miałem możliwość sięgnięcia do środka w razie potrzeby.
Jagoda ogoliła i zdezynfekowała mi część przedramienia i zaczęła tatuowanie. To był mój pierwszy tatuaż, więc nie wiedziałem jak zareaguję na ból. Ja jestem z tych “prawdziwych mężczyzn”, którzy mdleją na widok igły i krwi więc mogło być różnie. Na szczęście nie było tak źle… przynajmniej na początku. A potem już było za późno by się wycofać.
Przy dziaraniu konturu ból był porównywalny do tego jakby ktoś na siłę próbował ci narysować coś tępym długopisem po skórze… ale tak z 100 razy na sekundę, przez co momentami czułem się jakby ktoś mnie ciał niezbyt ostrym skalpelem. Krótsze linie były do przeżycia bo ból był tylko sekundowy, ale te dłuższe “pociągnięcia” poczułem mocniej. Kontur i cieniowanie zajeły Jagodzie nieco ponad godzinę przy czym po godzinie zrobilismy przerwę na odpoczynek.
Po cieniowaniu też miałem krótką przerwę w czasie kiedy Jagoda przygotowała tusze i igły do kolorów. Po chwili zaczeło się nakładanie pierwszego koloru – czerwonego. I to w kwestii bólu był skok mniej więcej trzykrotny. Po pierwsze maszynka do tatuowania kolorów, tak by wyglądały jak na akwarelowe, wygląda jak dłuto. No szerokie bydle jest. I teraz weź sobie te dłuto i 100 razy na sekundę dziaraj 3⁄4 powierzchni przedramienia długimi posuwistymi ruchami. Noż kurła myślałem, że mnie ktoś papierem ściernym traktuje. O ile przez godzinę jeszcze dawałem radę – Jagoda wtedy skończyła połowę powierzchni dla barwy czerwonej – To w kolejnych etapach musiałem zacząć gadać o czymkolwiek z kimkolwiek by zająć głowę.
Słuchanie Silmarilionu na Audiotece nie pomagało.
Pogadaliśmy sobie o grach – zaczeło się od Switcha, potem przeszliśmy na gry Playstation i jakoś tak mineło 3⁄4 sesji. W ostatniej fazie niestety tak już mnie bolała ręka, szczególnie kiedy Jagoda tatuowała obszar blisko nadgarstka, że tylko zaciskałem usta i odliczałem minuty do końca.
Skończylismy sesję około godziny 15. Poszło sprawnie bo jak zauważyła Jagoda zadziwiająco “mało się ze mnie lało” – w sensie zazwyczaj przy takiej ilości koloru i takich powierzchniach ciało mocno się buntuje. Miałem też dość mało zaczerwienień. Troszkę widoczne było to na warstwach z kolorem żółtym, ale w innych miejscach wszystko wyglądało solidnie. Może mam szczęście do grubej skóry, nie wiem. Ja po tych 4h na stole tylko chciałem uciec z tego miejsca jak najszybciej.
Jagoda jeszcze zrobiła na koniec kilka zdjęć do swojej dokumentacji, oczyściła i zabezpieczyła tatuaż folią oraz poinstruowała mnie i dała ściągawkę jak mam dbać o tatuaż. Ja rozliczyłem się w recepcji i czem prędzej leciałem do domu by wyprowadzić pieska.
I to by było na tyle.
Mam pierwszy tatuaż. Zajebisty tatuaż. I tak – będą kolejne. Nie prędko, ale będą. O ile lewą rękę zarezerwowałem na tematy powiązane z Brazylią i Capoeira to drugą zamierzem poświęcić tematycznie na giereczki, które są dla mnie równie ważne jak tematy po stronie lewej. Pewnie będzie coś powiązanego z Chains of Fury, ale co dokładnie to dopiero pewnie wyklaruje się mi po premierze tej gry, której produkcja zajmuje nam zdecydowanie za długo.