Dawno temu, w odległej galaktyce, gdybyś chciał ćwiczyć capoeirę, nie wystarczyłoby poszukać ogłoszeń w internecie. Trzeba było zebrać ludzi, zorganizować salę, zrobić zrzutkę na instrumenty i na paliwo dla kogoś, kto miał większe pojęcie o capoeirze niż my sami i komu chciało się przyjechać do zapadłego miasteczka, gdzie nic nie było.

Od lewej:
Bartek Niziołek – osoba, która rozpaliła ogień capoeiry w Kwidzynie. To dzięki niemu dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak capoeira. Prowadził pierwsze zajęcia w moim liceum. Później nasze drogi się rozeszły. Bartosz unika internetu (i ja to rozumiem). Podobno od jakiegoś czasu wrócił do treningów i ćwiczy u Professora Ligeiro z Camangula.

Marcin Pankowski – kolejny pasjonat. Można powiedzieć, że to dzięki niemu w Olsztynie pojawił się odrobinę Camangula. To on przytargał niesławne nagranie z pokazu pseudogrupy „Mokambo”, którą prowadził jakiś rudzielec twierdzący, że jest Brazylijczykiem. Ledwo potrafił zrobić gingę, ale kazał się nazywać Mestre. Ja udostępniłem to nagranie w sieci, co sprowokowało Uirapuru i Veneno do rozpoczęcia tam pracy.

Fish – niestety już nie żyje. Zszedł na złą drogę i zabił go jeden z jego „klientów”. Szkoda…

Seweryn „Zielu” Zieliński – obecnie profesor i wykładowca na jednym z uniwersytetów w Korei Południowej. Pamiętam, że miał całą rękę pokrytą tatuażami, a na plecach wytatuowaną postać Orixá Xangô. Kiedy spotkaliśmy się po latach (nadal od czasu do czasu rozmawiamy), przyznał, że przez te tatuaże ma sporo problemów jako pracownik administracji. W krajach azjatyckich tatuaże często kojarzą się z Yakuzą, co nie działa na jego korzyść w oczach przełożonych.

Tomek „Banan” Dudek – ziomek siedzący przy bębnie. On, wraz z Miśkiem (którego chyba nie ma na tym zdjęciu), to był chodzący tajfun i Jackass na żywo. Tomek podobno na stałe mieszka w Meksyku, ale nie jestem pewien, bo wiem, że dużo podróżuje. Zamienił berimbau na deskę surfingową i aparat fotograficzny. Pracuje też jako certyfikowany barman z licencją Bacardi, dzięki czemu ma zapewnioną pracę w dowolnym barze Bacardi na świecie.

Ja – ten łysy z pierwszym berimbau i sandałach. Od zawsze na nim grałem. Pierwsze rytmy pokazali mi Ligeiro i Alemão, i tak już zostało. Niestety, ponieważ zazwyczaj byłem jedną z nielicznych osób w naszej „wiosce”, które grały na berimbau, to najczęściej grałem tylko ja. Przez to nie nauczyłem się grać na innych instrumentach. Nie potrafię na przykład grać na pandeiro. I to jest moje wstydliwe wyznanie: ogarniam większość rytmów na berimbau, ale kiedy dostaję pandeiro do rąk, wszystko wyparowuje mi z głowy.

Nie wymieniłem jeszcze kilku osób z tego zdjęcia, ale serio już ich nie pamiętam. Przez tyle lat przewinęło się mnóstwo ludzi, a każdy z nich był wyjątkowy na swój sposób. Niektórzy nadal ćwiczą, niektórzy nie. I to właśnie to trzyma mnie przy tej sztuce przez tyle lat. Nie machanie nogami, ale ten wyjątkowy klimat i ludzie, od których można czerpać inspirację.

 

Następny wpis