Opiszę jedną z moich większych porażek w capoeirze. Dowiecie się, dlaczego Oficina da Capoeira nie ma i nie będzie w Polsce. Dowiecie się też, dlaczego po wielu latach wróciłem do Camangula (czyli dawnego Artes das Gerais) i dlaczego był to świadomy wybór.
Wersja skrócona: budowanie efektywnych organizacji i przewodzenie grupie jest bardzo trudne, a czasami wręcz niemożliwe.
Kiedy wróciłem do Polski w 2006 roku do Kwidzyna, spotkałem na ulicy kolegę z dawnych lat Capoeira Kwidzyn. Razem z moim imiennikiem postanowiliśmy zrobić reboot inicjatywy. Przecież w liceum było tak fajnie – poćwiczyć razem, pojeździć na wydarzenia. Skoro daliśmy radę wtedy, to czemu nie mielibyśmy dać rady teraz, kiedy jesteśmy starsi, mądrzejsi i mamy więcej pieniędzy? Co mogło pójść nie tak?
Oh boy… od czego tu zacząć…
W capoeirze musisz mieć Mestre, który cię prowadzi. Capoeira bez Mestre to nie capoeira. Postanowiliśmy skończyć z amatorszczyzną i od razu dołączyć do jakiejś organizacji. Tak się złożyło, że z Mestre Ray miałem (i nadal mam) dobry kontakt. Problem w tym, że on na co dzień mieszka w Belo Horizonte.
Ale co to dla nas! Uzbieramy na jego bilet i zaprosimy go! Udało się. Przez rok rozwijaliśmy sekcję w Kwidzynie i prowadziliśmy regularne zajęcia dla grupy 30 osób. W małych miastach łatwiej osiągnąć takie liczby, bo konkurencja jest mniejsza niż w dużych miastach, gdzie działa kilka grup capoeira, a dodatkowo rywalizujesz z zumbą, crossfitem i innymi aktywnościami.
30 osób, każda płaciła miesięcznie 30–50 zł. Po opłaceniu sali zostawało w skarbonce 700‑1000 zł, które przeznaczaliśmy na zakup instrumentów i oszczędzaliśmy na bilet dla Mestre. Do kwietnia uzbieraliśmy około 5 tysięcy złotych. W maju lub czerwcu (już nie pamiętam dokładnie) Mestre Ray miał objeżdżać Europę, a festiwal Oficina da Capoeira odbywał się w Belgii lub Holandii (też nie pamiętam). Stamtąd miał przylecieć do Gdańska, gdzie miałem go odebrać i przywieźć do Kwidzyna.
Proste? No niekoniecznie.
Okazało się, że w międzyczasie polska Oficina da Capoeira odłączyła się od grupy i dołączyła do Mestre Dende, który założył Mundo Capoeira.
Zostaliśmy sami. Ale co to dla nas! Damy radę. Mestre Ray zaproponował, że dostarczy nam nauczyciela, który pomoże nam rozwinąć grupę. Zaproponował, aby poprowadził nas Estagiario Galo, który niedawno dołączył do Oficina da Capoeira z innej grupy i niebawem, po zakończeniu okresu przejściowego, miał otrzymać stopień Instrutor.
Estagiario w Oficina to przejściowy stopień dla nauczycieli, którzy nie wracają na biały sznur, ale są traktowani nieco inaczej – ma to swoje plusy, ale chyba więcej minusów, jak pokazał czas.
Kurła, zajebiście! „Własny” Brazylijczyk na dzielni! No mega. (Tak myśleliśmy naiwnie). Oh boy x2.
Zrobiliśmy przelew. Potwierdziliśmy wizytę. W dniu wydarzenia dowiedziałem się, że spóźnili się na samolot, bo Galo zapomniał bagaży.
Ciśnienie skoczyło. Ludzie zaproszeni. Prasa powiadomiona. Co teraz?!
Szybko zapytałem, czy mogą przebookować lot. Mogli. Do Warszawy.
Poprosiłem tatę, żeby zwolnił się z pracy i pomógł mi przywieźć gości. Ja wtedy nie miałem samochodu. Na szczęście się zgodził. Jechaliśmy 3,5 godziny na lotnisko. Spakowaliśmy Brazylijczyków do samochodu. Wracaliśmy. Event miał się zacząć o 12.
Pierwszy trening miał prowadzić Mestre… ale poprowadził Professor Barril, wtedy z Axé Capoeira.
Grali na czas. Rozgrzewka. Rzędy, standard. 2 godziny tak przetrwaliśmy. Dobrze, że mieliśmy nielimitowany czas na sali.
Dotarliśmy.
Wchodzi Mestre i swoim mega charyzmatycznym głosem śpiewa:
„Berimbau tá me chamando, AEEEEEE!!! Vamos comemorar!”
No i wszystkim zrobiło się miękko. Ten głos… Wybaczyliśmy mu wszystko. Event się udał. Ja i Krzysiek dostaliśmy wtedy trzecie cordão. Canguru dostał drugie, bo mimo że ćwiczył krótko, był bardzo dobry fizycznie i akrobatycznie.
Event minął. Opadł pył. Co dalej? Oprowadzałem Mestre i Galo po mieście. Zaprosiłem ich do domu na obiad.
Mestre Ray powiedział przy mnie do Galo:
– Ciąży na tobie bardzo duża odpowiedzialność. Musisz pomóc tym chłopakom odbudować grupę. Nie poradzą sobie bez ciebie. Masz tu pieniądze, które uzbierali na start. To powinno wystarczyć na kilka miesięcy życia.
Galo odpowiedział ze łzami w oczach:
– Tak, Mestre, nie zawiodę cię. Dziękuję za zaufanie.
Brakowało tylko ckliwej muzyczki w tle. Skrzypki i te sprawy.
Co się potem wydarzyło?
Galo przejął kontrolę nad finansami grupy. Wszystkie wpływy szły do niego, a inwestycje w klub zostały wstrzymane. Wymagał, abyśmy konsultowali z nim każdą decyzję, w tym wyjazdy na eventy. Ponieważ nie mówił po polsku, wiele spraw organizacyjnych spoczęło na nas. Dodatkowo, musieliśmy zapewnić mu transport i logistykę.
Po roku miałem tego dość. Moje zdrowie psychiczne zaczęło szwankować, więc wycofałem się z grupy. Wszystko spadło wtedy na barki Ferro, który poczuł się zdradzony i opuszczony przeze mnie. Po prostu nie dałem rady. Przygniotło mnie to wszystko i uciekłem na 5 lat.
Po drodze dowiedziałem się, że Ferro też miał dość tej sytuacji i zdecydował się opuścić grupę. Dołączył do Beribazu i kontynuował swoją pracę tam pod opieką Mestre John.
Kiedy wróciłem do capoeiry w 2012 roku, Ferro przyjął mnie z powrotem. Dzięki niemu ogarnąłem się psychicznie i zdrowotnie. Za co będę mu dozgonnie wdzięczny. Gdyby wtedy tego nie zrobił, pewnie już nie wróciłbym do capoeiry.
A co z Galo?
Nadal jest aktywny w środowisku capoeira. Przez lata zmieniał grupy, aby w końcu osiągnąć stopień Contramestre. Jego droga była pełna wyzwań i kontrowersji, a jego decyzje często budziły mieszane uczucia wśród osób, które z nim współpracowały.
Kiedy rozmawiałem z Mestre Ray rok temu w Belo Horizonte, Mestre wspomniał, że kontakt z Galo znacznie się osłabił po tym, jak ten otrzymał stopień Instrutor. Nie poruszyliśmy tematu finansów, ale wiem, że wiele osób czuło się rozczarowanych sposobem, w jaki Galo zarządzał grupą.
Po co to piszę? – możecie zapytać.
Wielokrotnie słyszałem argument: „A on mi nic złego nie zrobił”. No właśnie. Problem w tym, że nie wiesz, kiedy sytuacja może się zmienić. Wiele osób, które współpracowały z Galo, miało podobne doświadczenia. Dlatego uważam, że warto dzielić się takimi historiami, aby inni mogli wyciągnąć z nich wnioski.
Mata jararaca quem vem lá no cajueiro
Mata ela logo se não te matar primeiro.
I to by było na tyle.
To też był główny powód mojej zmiany grupy z Beribazu na Camangula. O tym piszę w „Ao Volta do Mundo”. Chciałem spokojnie wpasować się w rządek, ćwiczyć bez wadzenia nikomu i skupić się na sobie oraz swoim rozwoju. I to się udawało bardzo długo… aż doszedłem do poziomu, na którym wymagane jest coś więcej. Ale o tym opowiem kiedy indziej.
Zadanie, które podjęliśmy, było skazane na porażkę od samego początku. Ferro nadal kontynuuje swoją pracę, ale jego ścieżki są zawiłe. Nie wiem, nie znam się. Nie oceniam. Wybrał swoją drogę, która nie jest moja. Oboje jednak nie idziemy na skróty. Bo ich po prostu nie ma.